Kochani, czas na zakończenie warsztatu. Bardzo dziękuję za tak liczny udział - aż pięć osób próbowało odpowiedzieć na moje pytania! I każdemu z Was udało się coś pochwycić, choć nikt nie wskazał dobrze czasu tego zdarzenia.
Wildwood trafnie napisała (BRAWO, Dziewczyno!) o niezachowaniu ostrożności, zakrapianej imprezie i mężczyźnie, który pił alkohol. Nastek dostrzegł jakieś unieruchomienie i "ograniczone możliwości w poruszaniu się", Lady wyciągnęła TĘ najtrafniejszą kartę - Księżyc.... i dobrze, a w dodatku dwojako (i trafnie!) ją zinterpretowała, o czym napiszę w dalszej części tych wyjaśnień. Ponadto dostrzegła też znieruchomienie i "unik"... LeCaro ładnie wyczytała, że ten "wypadek" bardzo zmienił moje podejście do życia i w sumie niezwykle mnie wzmocnił, zobaczyła też wyraźnie, że w tej historii ważną rolę odegrał mężczyzna... co ciekawe, bliski stał mi się dopiero po tym zdarzeniu, wtedy ledwo się znaliśmy. Jesienny liść też wskazała, że w sytuację były zaangażowane "inne bliskie mi osoby" - tak właśnie było, choć o rodzinę nie chodziło.
A teraz przeczytajcie, co się zdarzyło. Opis jest długi, ale nie potrafię o tym opowiedzieć w trzech zdaniach. Mówię o tym w sposób wyczerpujący lub wcale.
Wydarzenie, o które pytałam, miało miejsce w nocy z 31.07./01.08. Co ciekawe, kilkoro z Was wychwyciło, że to było na przełomie miesięcy lub pór roku… Ale nikt z Was nie wskazał lata. Byłam wówczas w Bułgarii, gdzie pracowałam jako rezydentka. Akurat zmienił się turnus i miałam trochę wytchnienia po nocce na lotnisku. Późnym wieczorem poszłam z grupką swoich znajomych do baru na plaży. Wypiłam jedno małe mohito, ale niektórzy wypili trochę więcej (mogli, bo byli turystami). Noc była piękna, jasna i bardzo ciepła. To było cztery dni po pełni księżyca (BRAWO, Lady!) i był wspaniale widoczny, podobnie jak gwiazdy. Morze Czarne spokojne i ciche. Gładka tafla, tak jak uwielbiam. Nie mogliśmy się oprzeć pokusie, choć nikt nie miał akcesoriów do kąpieli. Całkowity spontan. Wszyscy weszliśmy do wody. Była boska, cudownie ciepła. Dwie dziewczyny nie umiały pływać, więc zostały blisko brzegu. Ja, koleżanka Słowaczka i mój nowy znajomy (turysta) – notabene świetny pływak i ratownik (!) – wypłynęliśmy głębiej. To było coś niezwykłego. Poczucie absolutnej wolności, szczęścia, magii. Nigdy tak jak wtedy nie odczułam takiej… radosnej i uroczystej jedności z naturą. Zapomniałam o tym, że się szybko oddalam od brzegu. W ogóle tego nie kontrolowałam, dałam się ponieść chwili. Na początku słyszałam, że dziewczyny mnie wołają. Potem już nie słyszałam tych głosów z brzegu. Koleżanka, która płynęła 3 m obok mnie, w pewnym momencie powiedziała, żebyśmy zawróciły i sama to zrobiła. Ja jeszcze przez chwilę płynęłam dalej, a potem odwróciłam się i też chciałam wracać. Po kilku ruchach zrozumiałam, że w ogóle się nie przesuwam. Tak, jakby była przed mną jakaś ściana. Krzyknęłam do znajomego, że coś się dzieje, nie można płynąć w stronę brzegu. Wtedy podpłynął do mnie i próbował mnie popychać… Oboje zrozumieliśmy, że utknęliśmy. Nie widzieliśmy brzegu, nikogo nie słyszeliśmy i nikt nie słyszał nas. On ciężko oddychał – wypił wcześniej sporo alkoholu i bardzo zmęczyły go te próby wypychania mnie z wodnej pułapki. Nie wiem, ile to trwało. Oboje opadliśmy z sił. Pamiętam swoje myśli. Były bardzo klarowne. Przyjęłam, że to koniec. Zrozumiałam, że walka jest bez sensu. Pogodziłam się w pewnej chwili z tym, że tak właśnie zginę. Nie było histerii ani łez. Spokój i akceptacja. Wyrzuty sumienia dotyczyły tylko tego, że ten człowiek zginie również, i to przeze mnie. Przez to, że próbował mnie ratować. Położyłam się na wodzie, bo już nie miałam siły na nic innego. I wtedy niespodziewanie zauważyłam po prawej stronie, że kilka metrów ode mnie coś się z wody wynurza. Skojarzyłam, że to może być fragment liny – co kilkadziesiąt metrów takie liny wydzielające kąpieliska „szły” od brzegu w morze. Zmusiłam nas oboje, byśmy dopłynęli do tej liny i jakimś cudem udało nam się to. Po linie wyczołgaliśmy się na brzeg, zanim zjawiła się pomoc wezwana przez koleżanki.
To był wir wodny, tzw. prąd wsteczny. Wiedziałam i nie raz słyszałam w Bułgarii o tym zjawisku, nawet ostrzegałam przed nim swoich turystów… Zaskoczeniem było to, że ten prąd pojawił się o tydzień wcześniej niż zwykle. Paradoksalnie uratowało nas to, że w końcu zaczęliśmy płynąć nie do brzegu (co jest naturalnym odruchem), tylko w bok, w kierunku tej liny. Ale bez niej do brzegu już nie mielibyśmy siły się dostać. Następnego dnia miałam wolne. Zrobiłam dwie rzeczy: poszłam do cerkwi, by zapalić świeczkę i podziękować Bogu za przeżycie, a potem… wzięłam płetwy (których w nocy ze sobą nie miałam) i weszłam do morza popływać. Wiedziałam, że jeśli tego od razu nie zrobię, to mogę mieć z tym problem w przyszłości. A przecież kocham wodę.
Jeszcze raz wielkie dzięki za udział w ćwiczeniu. Lady of Dreams była najbliżej, napisała o topieniu się i podała kilka innych szczegółów, dlatego to ona poprowadzi najbliższy warsztat
Gratulacje, Lady!!!