Temat pewności siebie, atrakcyjność fizyczna... Też to przerabiałam, chociaż na szczęście nie przez facebooka. Wiele z tego, co mam do napisania, pojawiło się w poprzednich postach, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi te powtórki, skupiłam się po prostu na tym, co chciałam napisać od siebie
Sama mam swoje kompleksy, które wynikają ze skaz na mojej atrakcyjności
Jestem raczej przeciętna i nikt nie stracił dla mnie głowy za sam wygląd.
Napisałaś
Farfallo, że kilkadziesiąt lajków to jakieś minimum, a standardem dla niektórych ma być setka... Prawdziwe targowisko próżności
Ale jeżeli masz faktycznie problem z budowaniem przekonania o własnej atrakcyjności, to kierunek porównywania jest najgorszym środkiem do tego. Wiem, że na pewno sama dobrze o tym wiesz – ale przypominam w ramach inspiracji
Takie oglądanie profilów innych to zwykle, tak naprawdę, oglądanie siebie przez pryzmat wyglądu/osiągnięć/popularności innych. Czuję się dobrze, gdy ładnie wyjdę, czuję się źle, bo koleżanka jest ładniejsza... Napisałaś, że jak ktoś nie ma konta, postrzegany jest jako ktoś mało popularny... Popularny... co to znaczy? Czy ma to jakąś wartość...? W moim małym liceum było kilka osób, które czuły się popularne... i były popularne dla ludzi, którym dane osobowości pasowały. Mi nie pasowały i ta popularność nie miała dla mnie znaczenia.
W czasach, kiedy kończyłam liceum, bardzo modna stawała się Nasza Klasa, przez kilka następnych lat, kiedy chodziłam na studia, większość zakładała tam konta, wrzucała swoje zdjęcia, przyszła pierwsza fala na internetowy lans
Ludzie sami z siebie dostarczali plotek na swój temat – kto z kim kręci, kto już z kim nie jest, a jak ta nowa wygląda, a w ogóle to widziałaś? Jaką ma sesję przy aucie? Oczywiście dzisiaj skala tego jest nieporównywalna, a takie zachowania widzę pośrednio także i w moim otoczeniu... Sama nigdy nie czułam chęci, żeby zakładać sobie konto (na NK czy fejsie), a skupiając się na kwestii mojego poczucia własnej wartości – właśnie tego się najbardziej bałam w tych portalach – takiego wystawiania się do świata. Czy jestem jakimś towarem, który ktoś może sobie bezkarnie, anonimowo oglądać? Co komu do mojego życia, do tego, z kim jestem, co noszę, gdzie jeżdżę i co lubię? To jest mój wymiar wolności – wara od mojego życia
Jesteś moim przyjacielem, więc wiesz o mnie wiele. A obcy ludzie? Nie obchodzi mnie. Dlaczego ja mam się prosić o akceptację innych, o jakiegoś lajka? Na co mi to – czy ktoś mnie podziwia, adoruje, czy ignoruje i ma w nosie... Do ludzi, z którymi chcę trzymać kontakt, mam telefon. Jedyne zubożenie to brak aktualnych plotek o innych.
Więc nie, nie – nie da się zbudować zdrowego poczucia własnej wartości na tego typu popularności.
Konstruktywnie, co pomaga:
- nie skupiać się na kompleksach. Jasne, są. Zwłaszcza, jeśli nasze twarze nie przypominają Natalie Portman, a ciała nie zamykają się w 90-60-90. Mimo to i tak się nie skupiać. W okresach doła, kiedy czujemy się brzydsze niż yeti, kompleksy to pierwsze, co się pcha do głowy, kiedy stajemy przed innymi ludźmi. Nagle ta nasza brzydota staje się trzecim, milczącym uczestnikiem rozmowy. Staje się wymówką każdej porażki. W ogóle zaczyna odpowiadać za wszystko i być wszystkiemu winna (jedna z moich przyjaciółek opracowała eskalację kompleksów do bardzo wysokiego poziomu – nota bene miłośniczka facebooka). Z dnia na dzień ciężko się dźwignąć z tego stanu, ale trzeba się nauczyć zapominać o tych kompleksach jak zapomina się o nieszczęśliwej miłości. Trzeba te kompleksy, poczucie własnej nieatrakcyjności w końcu zostawić za sobą, ponieważ życie nie czeka... Przestać o tym myśleć, przestać wskrzeszać w swojej głowie, po prostu zostawić, i próbować być sobą bez wstydu...
- unikać otoczenia, będącego jaskrawym tłem dla naszych kompleksów; w otoczeniu zrobionych, wypracowanych dziewczyn, przyciągających wzrok pełen zachwytu, każde odstępstwo od kanonu czyni jeszcze bardziej szarym i nijakim. Czy można czuć się dobrze, kiedy przytłacza nas nasza jaskrawa nijakość – och, bo nie mam takiego profilu jak ona, takich ust, takiej cery, takich włosów itd... Zwłaszcza jeżeli trzymam się tego grona tylko dlatego, że dziewczyny są „fajne” – nie że dla mnie, względem mnie, że się szczerze lubimy – ale są „fajne” w ogóle, a ja też chcę być „fajna”; w miarę możliwości dążyć do przebywania czy stworzenia takiego środowiska, w którym priorytety poukładane są tak, jak nam to odpowiada; oczywiście alienacja, ucieczka od grupy też nie jest wyjściem, więc jeśli się nie da – pracować nad tym, by się nie zestawiać, nie porównywać... Dodam jeszcze, że ta „jaskrawa nijakość”, o której piszę, to także kwestia indywidualnej wrażliwości: jeden z miejsca czuje się niewidzialny, na drugiego nie ma to wpływu; aczkolwiek niepewność siebie zwykle nadmierne uwrażliwia na otoczenie;
- konstruktywne znajomości i obserwacja innych; bardzo, bardzo wiele dała mi przyjaźń rozpoczęta w latach studenckich z dziewczyną, która swoją energicznością, uśmiechem, pewnością siebie mogłaby zawojować niejednego księcia
Dziewczyna z dużą nadwagą, która to przecież statystycznie wpędza w nieśmiałość i podcina skrzydła. Druga moja psiapsióła (ta od kompleksów), też z nadwagą. Jedna pokazała, jak bardzo kompleksy mogą ograniczać, jak bardzo można spalać się, walcząc z nimi wbrew własnym genom, własnej fizjologii, druga, jak niewiele może to mieć do gadania, jeśli chodzi o pewność siebie. Skąd źródło jej pewności siebie...? Pewnie w tym, że tak głęboko jest i była zawsze przekonana o tym, że jest naprawdę fajna. Nie patrzyła na porażki jako na coś, co powinna sobie zarzucać. Nie, to ten czy tamten był cymbał. Oczywiście, upraszczam teraz bardzo, ale zmierzam wiadomo do czego – czar tej kobietki nie leżał w urodzie jako takiej, natomiast brak tej „urody”, rozumianej jako wpasowanie w pewien kanon, nie miał nic do gadania, jeśli chodzi o pewność siebie. Ania to w ogóle żywioł, emocjonalnie uwrażliwione rozkminy nigdy nie leżały w jej naturze, stąd też „łatwiej” było jej działać, zamiast siadać i myśleć o sobie; nasza przyjaźń oparta na przeciwieństwach wniosła wzajemnie bardzo dużo – ona uosabiała nieskrępowaną spontaniczność, ja zasady
(Dopowiem tylko, kiedyś o tym wspominałam – to Ania właśnie poznała swojego przyszłego męża na ulicy – obrócili się za sobą i tak już zostali razem do dzisiaj; a jej mąż fajny, fajny...
)
- rozgraniczenie między pewnością siebie, zdrowym poczuciem własnej wartości (także w kontekście wyglądu) a atrakcyjnością. Nie każdy z nas był, jest, będzie atrakcyjny. Uroda i piękno nie trafia się każdemu, niektórym uda się jakoś „doszlifować” różnymi zabiegami, a pozostaną i tacy, którzy muszą pogodzić się z określeniem „przyzwoicie wyglądasz” jako najwyższym komplementem; kiedy tak myślę o tej pewności siebie, nasuwa mi się taka refleksja – kiedy mamy 14-20 lat, zaczynamy rozpoznawać atrakcyjność – urodę – innych i własną, zaczynamy też wtedy wykształcać ocenę siebie, poczucie własnej tożsamości w oparciu o atrakcyjność, oczywiście jej zwieńczeniem jest popularność – w grupie, u płci przeciwnej. Natomiast tak naprawdę głębsze, bardziej komplementarne poczucie pewności siebie wykształcamy trochę później – tak do 3o roku życia... Mamy już za sobą również porażki, wiemy, że tu czy tam nam nie wyszło, ale w tzw. międzyczasie stajemy się dorośli, łapiemy trochę więcej dystansu do tego wszystkiego, zaczynamy oddzielać atrakcyjność, fizyczność od swojej wartości, od tego, kim jesteśmy, co osiągnęliśmy. Nie zawsze jest to proces pozytywny, ale znam sporo ludzi, którzy wcale nie klasyfikują się do grupy urodziwych, ale są pewni siebie. Mój licealny przyjaciel, który – hmm, no w moich oczach – piękny nie jest
, ze spokojnego chłopaka wyrósł na czarusia i amatora kobiecych wdzięków, i kobiety to kupują... W ich oczach jest bardzo atrakcyjny, mimo że do pięknego to mu trochę brakuje.
Wraz z dojrzałością zmienia się także postrzeganie tego, co uznajemy za atrakcyjne... Mając 17, 18 lat łatwo klasyfikować urodę. Kiedy ma się lat 27, 30 – ci sami ludzie, którzy jako nastolatkowie byli jacyś tacy niepewni, tacy przeciętni, zyskują na atrakcyjności... właśnie chyba poprzez pewność siebie, dojrzalszy charakter.
Dla mnie dzisiaj własna atrakcyjność fizyczna też nie jest już taka ważna jak kiedyś – ponieważ zainteresowanie płci przeciwnej, czy jakieś ważne dla mnie znajomości – nie zostały osiągnięte dzięki niej, a przynajmniej wyłącznie dzięki niej. Szczerze współczuję dziewczynom, kobietom, dla których uroda jest wszystkim, o czym myślą, ich jedyną wartością...
Również jeśli chodzi o te pierwsze związki, budowane na wzajemnej fascynacji, zwykle skoncentrowane na urodzie właśnie... Te szkolne związki trwają często krótko, tyle ile trwa jakaś wzajemna fascynacja, „zakochanie” w czyjejś twarzy, bo coś się w niej widziało... Osoby, które przerobiły kilka szkolnych związków rzadko tak naprawdę szczerze angażowały w to swoje uczucia i emocje, te związki są tak powierzchowne jak uroda... Zwykle takie związki tworzy „najaktywniejsza” grupa, najbardziej popularnych, najbardziej „fajnych”... No i rzadko z tych przetasowań wypada coś trwalszego.
I tu znowu wracam do tego, o czym też już było w poprzednich postach – najważniejsze jest, co mamy w sobie, czym emanujemy z wewnątrz...
Osobiście uważam także, że wszystko, co pozwala nam kobietkom czuć się atrakcyjnymi, o ile nie opiera się na szkalowaniu i „niszczeniu” innych, jest ok. Makijaż, odpowiedni strój, odpowiedni sposób „sprzedania siebie”, czasem poudawanie, że jest się najbardziej pożądanym towarem na dzielni
– jeżeli to sprawia, że chociaż przez chwilę czujemy się wyjątkowe, piękne – jestem za. Ponieważ ogólnie wyznaję zasadę, że zawsze – jako ludzie – gramy jakieś role, czasem bardziej narzucone, czasem bardziej wybrane: rola ucznia, matki, kochanki, przyjaciela... czasem zdrowo przetestować inne role, popróbować siebie, mimo lęku. Co z tego, że nie jestem blondynką z twarzą modelki – mogę zobaczyć, czy uda mi się być atrakcyjną dla jakiegoś otoczenia, czy ktoś zobaczy we mnie – choćby przez chwilę – obiekt fascynacji. Aczkolwiek w tej przygodzie sama stawiam jeden warunek – trzeba dobrze wiedzieć, kim się jest dla samego siebie, żeby właśnie po pierwsze nie uzależniać swojej oceny siebie od aprobaty, podziwu otoczenia, a także żeby nie traktować tych „ról” jako masek, które mają służyć ucieczce przed pokazaniem prawdziwego siebie światu czy ucieczce przed sobą. Im więcej uczestniczymy w różnych sytuacjach, również zaskakujących dla nas samych, tym lepiej możemy poznać się w różnych sytuacjach, tym większa szansa, że zyskamy również na atrakcyjności we własnych oczach.
Już tak na zakończenie powiem jeszcze, że stanowczo jestem za rozgraniczeniem tych dwóch zjawisk – urody, piękna a pewności siebie. Uroda dodaje pewności siebie, ale brak urody nie powinien nam jej odbierać. Pewność siebie jest wypadkową bardzo wielu aspektów naszej osobowości, uroda stanowi tam taki procent, jaki w istocie sami jej przyznamy. Największym wrogiem pewności siebie nie jest uroda, czy jej brak, a wewnętrzna niepewność przed byciem ocenianym, byciem widocznym, lęk przed „byciem nie takim, jak...”. Zwykle na grupę przypada jakieś 20% bardzo pewnych siebie, dominujących jednostek, pozostali mierzą się z takimi czy innymi kompleksami.
Mam nadzieję Farfallo, że uda Ci się odnaleźć ten zdrowy punkt wyznaczający rolę własnej urody w stosunku do całości Twojej osoby, a tym bardziej mam nadzieję, że kiedy się to stanie, przestanie mieć dla Ciebie znaczenie narzucone kryterium wszechobecnego lansu. Piszę z perspektywy osoby, którą niepewność siebie jak najbardziej dotyka – mimo wszystko staram się trzymać ją krótko... Niepewność bardzo uzależnia od innych ludzi, ponieważ na innych przerzucamy ocenę, kim jesteśmy, jak się mamy czuć, jak powinniśmy się zachowywać... Pewność siebie daje wolność decydowania o sobie, niezależność, odwagę chodzenia własnymi ścieżkami, a to już jest realna wartość.