Coś dla ducha i ku pokrzepieniu serc

Ja podziwiam Was obie - a Krystyna równie pięknie opisuje runy (podoba mi się) - ale to na pewno romantyczna duszyczka z niej .
Buziaczki dla Was... i dziękuje
Odpowiedz

Bliskość ciszy
Tak bardzo mi do ciebie
Blisko
Ta cisza zrozumiała
Wszystko
Poprowadziła
Nas
Od gniewu
Ku drzewom
W ptaków śpiew
Wśród listków

Nie trzeba nam słów
Słowa ranią
Znów anioł
Ciszy jest
Jest przy nas

Położył nam
Swój palec chłodny na głodne usta
Wypełniła się pustka
Ucichł zgiełk
Co rósł w nas

Ta cisza jest
Jak łza
Łza co trwa
U powiek
Człowiek
W słowie
Gubi ją łatwo
Żyć bez łzy
Nie warto....

Kofta Jonasz


Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Cytat dnia:

To niewiarygodne, jak można czuć się szczęśliwą przez tyle lat, mimo tylu kłótni, tylu upierdliwości i tak naprawdę, kurwa, nie wiedzieć, czy to miłość czy nie.
— Gabriel García Márquez
Miłość w czasach zarazy

[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcTnHMCRjuZGvULgDe0uim0...X5yY1xwuCm]
Co CZYNI MIŁOŚĆ
Miłość AKCEPTUJE cię, kimkolwiek jesteś.
BIERZE ODPOWIEDZIALNOŚĆ za swoje zachowanie.
DZIELI SIĘ z tobą samą sobą, jest otwarta.
JEST CZUŁA w postępowaniu z tobą.
JEST GODNA ZAUFANIA — nie zdradza twoich tajemnic.
JEST SZORSTKA LUB CZUŁA w zależności od twoich potrzeb.
JEST TAKTOWNA, nawet w sytuacjach starcia z tobą.
JEST UPRZEJMA — zawsze jest przy tobie, gotowa na twoje wezwanie.
MA UZNANIE dla twoich zalet i talentów.
MODLI SIĘ o spełnienie twoich pragnień i twój rozwój.
MÓWI PRAWDĘ — zawsze i szczerze.
MYŚLI o tobie i twoich potrzebach.
ODZYWA SIĘ, gdy potrzebujesz, by ktoś stanął po twojej stronie.
PATRZY Z POBŁAŻANIEM na twoją próżność i ludzkie słabości.
ROZUMIE twoje upadki i wzloty, pozwala ci na „złe dni”.
RZUCA CI WYZWANIE, abyś był w pełni sobą.
SPRAWIA, ŻE CIESZYSZ SIĘ z faktu bycia sobą.
SZUKA DOBRA w tobie i znajduje je.
ŚMIEJE SIĘ DUŻO, ale zawsze z tobą, a nigdy z ciebie.
TROSZCZY SIĘ o ciebie, chce mieć pewność, że u ciebie wszystko w porządku.
WIDZI w tobie dobre cechy, których inni nie dostrzegają.
WSPÓŁ–ODCZUWA — wie, co to znaczy być tobą.
ZACHĘCA cię do wiary w siebie.

CZEGO MIŁOŚĆ NIE CZYNI

Miłość NIE POPEŁNIA nadużyć i nie przesądza o wszystkim.
NIE DAJE bezmyślnych rad.
NIE DĄSA SIĘ i nie odmawia rozmowy.
NIE KARZE cię („dla twojego dobra”) za twoje błędy.
NIE KAŻE CI SIĘ SPRAWDZAĆ raz po raz.
NIE WYMAGA OD CIEBIE ZMIANY stylu bycia.
NIE NAPADA na ciebie w złości, nie krzyczy i nie płacze.
NIE TOLERUJE SIĘ, JAKBY CI ROBIŁA ŁASKĘ.
NIE OSĄDZA cię ani nie bagatelizuje twoich problemów.
NIE OSKARŻA cię i nie żywi do ciebie urazy.
NIE PODWAŻA twojego zaufania do samego siebie.
NIE POPISUJE SIĘ, żeby wywrzeć na tobie wrażenie.
NIE POSŁUGUJE SIĘ tobą dla swoich celów, aby potem cię odtrącić.
NIE PROWADZI sporów, w których jedna strona musi przegrać.
NIE PRZEKREŚLA cię tylko dlatego, że nie spełniłeś jej oczekiwań.
NIE SKUPIA na sobie całej uwagi.
NIE DAJE UPUSTU SWOIM EMOCJOM.
NIE WYKORZYSTUJE cię ani nie lekceważy.
NIE WYPOMINA ci bez przerwy wszystkich błędów.

John Powell
Odpowiedz

Wydaje mi sie ,ze nie ma sensu łaczyc tych watkow. .Jesli dobrze sie wczytasz zobaczysz ,ze sa różne. Lol Ja zakładałam ten wątek ,po to by zamieszczać tu opowiadania i wiersze takie dla pokrzepienia serc .Zajazd Pod Różą założył Zibko po tym jak jedna z wiedźm w kawiarence wkleiła dla niego piosenkę o miłości Lol Język Wiec Krysiu nie rób tego nie łacz watkow ,bo jeszcze biedy narobisz. Lol Lol :suicide: Niech juz tak zostanie!!! Ja, tez od czasu do czasu tam jemu milość wyznaje.!!! Lol Lol Język
Piszesz bardzo fajne,krótkie mysli i sentencje, moze właśnie do takich zalozyc trzeci watek ?Jeszcze mam do Ciebie prosbe. Jeśli to sa Twoje mysli to zaznacz ,ze to jest Twoje .Jesli cytujesz podaj autora ,byśmy wiedzieli czyje to jest. :kiss3:
Odpowiedz

:help: miriam kochanie, szukam wiersza pt ,, gdybym jeszcze raz mogla wychowac moje dziecko'' tytul moze byc troche innny, bo nie pamietam. Szukam tego wiersza, wiem , ze on jest w ksiazce Basi Antonowicz ,,Tarot intuicyjny''.gdybys byla tak slodka i mila zeby ten wiersz tutaj wstawic? :kiss3: Moze Ramona wie gdzie dokladnie w Ksiazce Basi jest ten wiersz, to pomoze Ci go znalezc, bo ja tej ksiazki teraz w domu nie mam.
Z gory dziekuje :kiss3:

a tym wierszem o milosci to mnie wzruszylas..
Odpowiedz

Dzieki koochanie !!! :kiss3:
Nie wiem ,czy o ten Ci chodzi .Ja znam taki

Gdybym mogła jeszcze raz wychować dziecko

Gdybym mogła od nowa wychować dziecko,

częściej używałabym palca do malowania, a rzadziej do wytykania.

Mniej bym upominała, a bardziej dbała o bliski kontakt.

Zamiast patrzeć stale na zegarek, patrzyłabym na to, co robi.

Wiedziałabym mniej, lecz za to umiałabym okazać troskę.

Robilibyśmy więcej wycieczek i puszczali więcej latawców.

Przestałabym odgrywać poważną, a zaczęła poważnie się bawić.

Przebiegłabym wiecej pól i obejrzała więcej gwiazd.

Rzadziej bym szarpała, a częściej przytulała.

Rzadziej byłabym nieugięta, a częściej wspierała.

Budowałabym najpierw poczucie własnej wartości, a dopiero potem dom.

Nie uczyłabym zamiłowania do władzy, lecz potęgi miłości.


Diane Loomans, "Full Esteem Ahead"
Odpowiedz

Cytat dnia

Rozpoznać szczęście, kiedy leży u twych stóp, mieć odwagę i zdecydować i pochylić się, chwycić je w dłonie... i zatrzymać. To mądrość serca. Mądrość, która jest tylko logiką, to mało...
Marc Levy

Jak w niebie

[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcT6isLt5BelcQxCRun_hKP...x_yQqe79xQ]

Ksiega skarbu

W małym mieście perskim, za czasów wielkiego szacha Selciuka, żyła pewna wdowa, która miała tylko jednego syna. Gdy poczuła, że kończy się jej ziemska wędrówka, wezwała swego syna i powiedziała do niego:

- Życie nasze było trudne, gdyż jesteśmy biedni, ale powierzam tobie wielkie bogactwo: tę oto księgę. Otrzymałam ją od mego ojca, zawiera ona wszystkie wskazówki niezbędne, aby dojść do ogromnego skarbu. Ja nie miałam nigdy dość sił ani czasu, by ją przeczytać, teraz powierzam ją tobie. Stosuj się do jej wskazówek, a staniesz się bardzo bogaty.

Syn przezwyciężywszy głęboki smutek po stracie matki, zaczął czytać grubą księgę, którą rozpoczynały następujące słowa: „Aby dojść do skarbu, czytaj stronę po stronie. Jeżeli przejdziesz od razu do końcowych wniosków, księga zniknie w czarodziejski sposób i nie będziesz mógł osiągnąć skarbu”.

Następnie były opisane wielkie bogactwa zgromadzone w dalekiej krainie i bardzo dobrze strzeżone w pewnej jaskini.

Niestety po pierwszych stronach tekstu perskiego, następował tekst w języku arabskim. Młodzieniec, który już widział siebie w roli bogacza, w żaden sposób nie mógł narażać się na to, by przygodny tłumacz zawładnął skarbem, przekazawszy mu jedynie fałszywe informacje. Sam zaczął więc z zapałem studiować język arabski. Po pewnym czasie mógł już przeczytać tekst. Ale oto po kilku stronach natknął się na tekst napisany po chińsku, a potem jeszcze w innych językach, które młodzieniec z wielkim zapałem zaczął poznawać. W tym czasie, aby utrzymać się, wykorzystał doskonałą znajomość języków i wkrótce zasłynął w stolicy jako jeden z najlepszych tłumaczy. Dzięki temu przestał być biedny.

Po wielu stronicach napisanych w różnych językach, w księdze znalazły się wskazówki, jak administrować skarbem, gdy się go osiągnie. Młodzieniec chętnie zapoznał się z ekonomią, rachunkowością oraz zasadami wyceny szlachetnych metali i kamieni, dóbr ruchomych i nieruchomości, aby nie zostać oszukanym, dgdy posiądzie skarb.

Wykorzystywał też przyswojone sobie wiadomości, aby zapewnić sobie lepszy poziom życia, a jego sława poligloty i zdolnego ekonomisty dotarły aż na zamek szacha. Szach rozkazał przyjąć go do zespołu swych doradców. Początkowo powierzał mu drobne zadania, a potem, gdy poznał go lepiej, zlecał mu trudne i delikatne misje, wreszcie mianował go generalnym administratorem imperium.

Ostatnia strona

Młodzieniec nie zapomniał o kontynuowaniu lektury swej książki, która wprowadziła go również w tajniki budowy wielkiego mostu oraz wyciągów i maszyn potrzebnych, by dostać się do dna jaskini. Mówiła o tym, jak otworzyć kamienne drzwi, jak usuwając wielkie głazy, wypełniające wąwozy i zapadliska, aby wyrównać drogę i o innych podobnych sprawach.

Nie chcąc powierzyć nikomu swej tajemnicy i nie pozwalając pomagać sobie – syn wdowy, który stał się wkrótce człowiekiem wszechstronnie wykształconym i ogólnie szanowanym, zapoznał się z inżynierią i urbanistyką tak dobrze, że szach doceniając jego umiejętności i kulturę, mianował go ministrem i nadwornym architektem, a później – premierem. Nie było w królestwie drugiego człowieka tak wykształconego i obeznanego we wszystkich naukach, jak ów czytelnik „księgi skarbu”.

W dniu, w którym zaślubił córkę szacha, młodzieniec dotarł do ostatniej strony księgi. Z bijącym sercem chwycił brzeg ostatniej strony, wreszcie miał poznać ostateczne objaśnienie.

Wolno przewrócił stronę i… wybuchnął śmiechem. Był to śmiech zdumienia, radości i wdzięczności.

Ostatnią stronę stanowiła metalowa, doskonale wypolerowana płytka, w której można się było przejrzeć. Syn wdowy ujrzał swe oblicze. Oblicze człowieka dojrzałego, świadomego, dzielnego, mądrego, przygotowanego do wielkiej kariery. A wszystko to dzięki księdze, podarowanej mu przez matkę. Wielkim skarbem był on sam, a księga pomogła mu to odkryć.

Bruno Ferrero „Nowe historie”
Odpowiedz

Cytat dnia

Każdą inną ludzką miłość trzeba zdobywać, trzeba na nią zasługiwać pokonując stojące na jej drodze przeszkody, tylko miłość matki ma się bez zdobywania i bez zasług.


autor: Herman Auerbach


[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcTbrRLasw9WKjnaKf6x2Lr...7-FUxE0wSw]

DZIEŃ MATKI - OPOWIADANIE


To krótkie opowiadanie dedykuję wszystkim dorosłym dzieciom, by nie zapominały w codziennym życiu kim dla nich jest naprawdę matka.

.

Andrzej obudził się nagle. Ścierpnięte nogi zaatakowały tysiące mrówek. Przez chwilę zastanawiał się gdzie jest, gdy poczuł czyjąś dłoń w swojej dłoni. Spojrzał w dół. Pomarszczona ręka ściskała go, a oczy właścicielki patrzyły na niego pustym spojrzeniem. Siedział tu już siódmą dobę nie zwracając uwagi na otaczającą go rzeczywistość. Prawie nie jadł, żył o snickersach i kawie ze stojącego na korytarzu automatu. Nie miał z nią kontaktu od pięciu lat. Nie chodzi o to, że tego kontaktu nie utrzymywał. Bywał u niej codziennie, ale od pięciu lat nie poznawała nikogo. Czasami opowiadała dokładnie zdarzenia z przeszłości, czasami wspominała zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca, ale nigdy nie powiedziała do niego po imieniu. Ostatnie siedem dni jej stan zdrowia się pogorszył. Już nie wstawała z łóżka. Jej Alzhaimer nie miał już znaczenia, od dwóch miesięcy rak zaczął zżerać resztki tego, co zostało z jej świadomości.

Andrzej obiecał sobie, że nie odejdzie od jej łóżka aż do końca. Miał świadomość, że ten koniec jest już blisko. Był jej to winien. Zawdzięczał jej młodość, swoje studia, to, że doskonale znał angielski. To ona nauczyła go kochać książki i pisać nie tylko do szuflady. Dzięki niej kochał słowa i potrafił słuchać innych. W myślach często mówił do niej Mamo, chociaż nie była jego krewną, nigdy jednak nie powiedział do niej tego głośno. Dziś tego żałował. Była jego wychowawczynią. Przychodził do niej po szkole by otrzymywać nowe ksiązki, których nie było w szkolnej bibliotece. Później wracał do domu w którym zamykał się w komórce, gdy jego rodzice rozpoczynali kolejną libację. Gdy ta dwójka spłonęła podczas jednej z imprez wychowawczyni zaopiekowała się nim i nie pozwoliła oddać do domu dziecka. Stała się dla niego rodziną zastępczą, ale tak naprawdę to dopiero w tym momencie poczuł co to oznacza mieć matkę.

Teraz siedział w fotelu przed łóżkiem szpitalnym i z miłością spoglądał w nic nie widzące oczy. Z lubością ściskał tę chropowatą dłoń, która kiedyś podała mu pierwszy kubek kakao i bułkę z żółtym serem. Trzymał rękę, która głaskała go po włosach, gdy pochłaniał przy stole kolejny książki Wernica. Patrzył w oczy, które kiedyś błyszczały mądrością i taką sowizdrzalską iskrą. Kochał tę kobietę jak matkę. To była jego prawdziwa matka. Nigdy nie mogła mieć dzieci, a on nigdy nie mógł mieć matki.

Nagle oczy kobiety otworzyły się szerzej, a z ust spłynął jak ptak cichy szept:

- To Ty Andrzejku?

- To ja Mamo!!

- Co tu robisz kochanie?

- Przyszedłem powiedzieć, że Cię kocham.

- Ja też Cię kocham synku.

Oczy kobiety spowrotem zmętniały, a twarz wykrzywiła się w grymasie szaleństwa. To były ostanie słowa kobiety i ostatnia noc przy jej łóżku. Następnego dnia na kartce kalendarza czarnymi literami krzyczała liczba 26. Pierwszymi kwiatami Andrzeja na Dzień Matki były chryzantemy.

WNIOSEK: PRAWDZIWĄ MATKĘ MA SIĘ TYLKO JEDNĄ, NIEKONIECZNIE TĘ KTÓRA WYDAŁA NAS NA ŚWIAT.

harry122
Odpowiedz

No dobra, to i ja cos mam [Obrazek: smilie_girl_097.gif]
To jest wiersz, który recytawałam wraz moja przyjaciółką, to był nasz wiersz, który powtarzałyśmy sobie bez końca. Ona już nie żyje i dlatego ten utwór ma dla mnie szczególne znaczenie...
Rozmowa

Ty jesteś częścią, a ja stroną świata,
ty wiesz o Ziemi, a o mnie wie przestrzeń.
Jesteśmy wzajem tak jak zysk i strata,
gdy ty westchnieniem, ja jestem powietrzem.

Ja mam kształt własny, ty nie masz go wcale,
ja jestem świateł i cieni przyczyną.
Kiedy krajobraz w mych oczach zapalę,
to tylko wtedy możesz go ominąć.

Ty tworzysz światło, a ja formę światła,
która z ciemności postać blasku weźmie
i każdą gwiazdę, co z przeczuć twych spadła,
wyśni na jawie, by świeciła we śnie.

Ja jestem z Ziemi i na jej obszarze
mogę ci niebo zbliżyć lub oddalić.
Krwią swoją twoje pragnienia zagaszę,
nim gmach przestrzeni od nich się zapali.

Tyś jest budowlą, ja jestem jej stylem.
Kiedy natchnione wzrokiem do dotyku
kamienne nieba legną w ziemskim pyle,
ja będę jeszcze pojęciem gotyku.

Gdy wieczność stawać się zacznie na Ziemi
i obowiązki serca kamień przejmie,
ty będziesz trwaniem, które się nie zmieni.
Ja pragnę więcej: aby żyć śmiertelnie.

Zbigniew Bieńkowski
Odpowiedz

Cytat dnia :
Niełatwo iść przez życie kilkoma drogami jednoczesnie.
Pitagoras


[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcS4S9pE8dqKTHVJhg4LEM7...JnOKdMukFg]
Motyl

Pewien mężczyzna znalazł kokon z motylem i zabrał go do domu, aby
obserwować, jak wyglądają narodziny motyla. Obserwował go przez
kilka dni i w końcu zauważył, że motyl zaczyna wychodzić z kokonu.

Najpierw motyl zrobił sobie małą dziurkę, a potem zaczął się z niej
wygrzebywać. Trwało to kilka dobrych dni i wyglądało na to, że
motyl zamiast się wygrzebać z kokonu — utknął w nim na dobre.

Mężczyzna postanowił, że mu pomoże, i oderwał kawałek kokonu,
żeby poszerzyć i ułatwić wyjście motylowi. Motyl z łatwością się wydostał,
ale był mały i wciąż miał skręcone skrzydełka.

Mężczyzna dalej obserwował motyla, myśląc, że w końcu rozprostuje
skrzydła i urośnie odrobinę — tak, że będzie w stanie latać.

Niestety, tak się nie stało. Motyl resztę swojego krótkiego życia
spędził, turlając się po ziemi z niedorozwiniętym ciałem i skręconymi
skrzydłami. Nigdy nawet nie wzbił się w powietrze

Mężczyzna w swojej dobroci i pospiesznym działaniu nie rozumiał
tego, że trud wygrzebywania się z kokonu daje motylowi czas na rozwój
i to, aby stał się w pełni rozwiniętym, dojrzałym motylem.

Czasami przeciwności i problemy są dokładnie tym, czego potrzebujemy
w życiu. Jeśli Bóg pozwoliłby nam przejść przez nie bez
żadnych zmagań i przeciwności, to uczyniłoby nas kalekimi.


źródło: Mądre szczęśliwe życie
Odpowiedz

To bardzo ladne...
Odpowiedz

[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcSPj4l5Dk-1qcBzpM-vbAx...gqBj3ibg0V]
Sygnał
Po okropnej burzy rozbitek dryfując uczepiony do resztek swej łodzi, dotarł do plaży małej pustynnej wysepki. Wyspa ta to w zasadzie trochę niegościnnych i suchych skał. Rozbitek zaczął usilnie prosić Boga, by go wybawił. Każdego dnia obserwował linię horyzontu w oczekiwaniu na pomoc, ale nikt z nią nie śpieszył.
Po kilku dniach poczynił pewne przygotowania. Z niemałym wysiłkiem skonstruował narzędzia do uprawy ziemi oraz do polowania. W pocie czoła wzniecił ogień, zbudował szałas i schron na chwile burzy. Upłynęło kilka miesięcy. Rozbitek nie przestawał się modlić, ale żaden statek nie pokazywał się na horyzoncie.
Pewnego dnia niespodziewanie wiatr powiał na ogień i płomienie musnęły maty. W mgnieniu oka wszystko się zapaliło. Chmury gęstego dymu wznosiły się w niebo. Wielomiesięczna praca w krótkiej chwili obróciła się w niewielką kupkę popiołu. Rozbitek, który usiłował cokolwiek ocalić, rzucił się na ziemię, wylewając łzy w piasek:
- Panie Boże, dlaczego? Dlaczego właśnie tak się stało?
Kilka godzin później duży statek przybił w pobliże wyspy. Ratownicy przypłynęli szalupą, aby zabrać rozbitka.
- Skąd dowiedzieliście się, że tu jestem? - spytał rozbitek z niedowierzaniem.
- Widzieliśmy sygnały dymne - odpowiedzieli.
Twoje dzisiejsze trudności są jak sygnały zapowiadające przyszłe szczęście.
Bruno Ferrero

Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Bajka
Uzdrawiający uśmiech
W pewnej krainie, która leżała niedaleko i nieblisko, tak w sam raz, mieszkała mała dziewczynka o imieniu Sara. Sara była dziewczynką, która lubiła poznawać świat sama. Słuchała opowieści mamy, taty, dziadka, babci a nawet cioć i wujków, ale potem próbowała samodzielnie sprawdzić, czy mówili jej prawdę. Ostatnio mama opowiadała jej o cudownym lekarstwie na większość dolegliwości i chorób. Nie wiecie, co to może być? A może się domyślacie? Zdaniem mamy Sary był to uśmiech. Tak, tak, taki zwykły promienny uśmiech. Sara nie chciała w to uwierzyć, więc od razu przystąpiła do sprawdzania tego w praktyce. Pobiegła do dziadka i pyta:
- Dziadziusiu, czy boli cię coś dzisiaj?
- Och tak, moje dziecko – mówi dziadek – boli mnie noga, a także plecy i trochę serce.
- To ja cię uzdrowię – odpowiedziała Sara – uśmiechnęła się najbardziej promiennie, jak tylko umiała. Dziadek popatrzył ze zdumieniem na swoją wnusię i uśmiechnął się również.
- Moja kochana, czuję, że boli mnie coraz mniej. Bardzo ci dziękuję za ten uzdrawiający uśmiech. Uradowana Sara pobiegła wypróbować swoją moc na babci. Babcia właśnie pracowała w ogródku. - Babciu, babciu, czy ci coś dolega? – biegnąc wołała dziewczynka. Zadziwiona babcia podniosła się spod krzaku róży i z niedowierzaniem patrzyła na wnusię.
- O co mnie pytałaś? – zapytała babcia.
- Czy coś ci dolega – odparła Sara.
- No, tak. Bolą mnie trochę plecy i kolana, bo spędziłam trochę czasu na pieleniu. Poza tym wszystko jest O.K. – powiedziała babcia.
Sara nie namyślając się wcale obdarzyła babcię swoim uśmiechem. Babci zrobiło się bardzo miło, więc odwzajemniła uśmiech.
- Czy już cię nie boli? - zapytała Sara.
-Ależ oczywiście, że wszystko ustąpiło – powiedziała babcia. – Może zostaniesz ze mną i posadzimy razem te piękne azalie.
-Nie mogę – odparła Sara – muszę jeszcze uzdrowić tatę.
Sara pobiegła do gabinetu taty, a babcia zastanawiała się nad zachowaniem wnusi. Biegnąc szybko, dziewczynka zaczepiła się i upadła. Otarła sobie kolano, więc się rozpłakała. Babcia szybko pobiegła do wnusi. Wzięła ją na ręce i zaniosła do domu. Opatrzyła ranę i starała się pocieszyć dziewczynkę, która głośno płakała. Przyszedł również dziadek, mama i tata. Niestety nikt nie mógł uspokoić dziewczynki. Wtedy dziadek wpadł na pomysł. Przyniósł lustro i kazał Sarze się w nim przejrzeć. Na początku dziewczynka nie chciała. W końcu nieśmiało zajrzała i ku wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła w lustrze swoją uśmiechniętą twarz. Przypomniała sobie o cudownym lekarstwie i od razu poczuła się lepiej.
– Mamusiu, to prawda. Uśmiech jest najlepszym lekarstwem na smutki.
Babcia z dziadkiem dodali:- Twój uśmiech ma leczniczą moc. Sara uśmiechała się do siebie i do innych. Uwierzyła w leczniczą moc uśmiechu.

/z netu/

Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Podążaj swoim szlakiem
Mistrz i uczeń szli drogą. Po kilku godzinach wędrówki doszli do rozwidlenia ścieżki.
Mistrz poszedł przed siebie. Uczeń się zatrzymał.
- Nauczycielu! – krzyknął, błądzisz, źle podążasz idąc przed siebie, droga przy jakiej się zatrzymałem wiedzie do samej wioski. Za jeden dzień dojdziemy na miejsce.
Mistrz stanął i odrzekł:
- podążaj zatem tą drogą, wkrótce spotkamy się u celu.
Uczeń nie zrozumiał. Poszedł za mistrzem. Po trzydziestu dniach spędzonych w surowych warunkach wysokich gór dotarli w końcu na miejsce.
Uczeń zapytał się nauczyciela:
- Mistrzu dlaczego nie wybrałeś łatwiejszej drogi ?
- Każdy wyznacza własne ścieżki i szlaki jakimi podążać powinien. Moja droga życia jaką kroczę, nigdy nie będzie dobra dla ciebie. A twoje ścieżki, nigdy nie będą właściwe dla mnie. Idąc moją drogą – zbłądzisz. Idąc swoją drogą – zawsze dotrzesz do celu.
Podążaj swoim szlakiem. Wytyczaj najlepsze ścieżki. Szukaj swojego Źródła, niech intuicja ciebie prowadzi, nikt inny. Nie licz na mnie, ja ciebie nie doprowadzę do samopoznania. Tylko Ty sam możesz przejść przez swoje życie, dla ciebie mogę być jedynie drogowskazem – znakiem podpowiadającym kierunek, który należy czasem zlekceważyć.
Zawsze wybierzesz najlepiej, nie ma złych, ani dobrych dróg, są tylko Twoje i one są najlepsze ze wszystkich. Jesteś żywą drogą do prawdy, wsłuchaj się w serce, ono zawsze rozpala światło przeganiając cienie wątpliwości.

Kamallah M.


Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

[Obrazek: chmury-przebijajace-wiatlo.jpeg]
Chmura i wydma
Podczas burzy na środku Morza Śródziemnego narodziła się chmura. Nie miała jednak czasu tam dojrzeć, gdyż wiatr zaczął spychać wszystkie chmury w kierunku Afryki.
Gdy dotarły nad kontynent, zmienił się klimat. Na niebie zajaśniało gorące słońce, a poniżej rozciągały się złote piaski Sahary. Wiatr chciał je przenieść na południe, w kierunku dżungli, gdyż nad pustynią prawie nigdy nie pada deszcz.
Młoda chmura, wzorem młodych ludzi, postanowiła poznać świat i odłączyła się od rodziców i starszych przyjaciół.
- Co ty robisz? - zaprotestował wiatr. - Pustynia jest wszędzie taka sama! Wracaj do szeregu, wszyscy zmierzamy do Afryki, gdzie są góry i przepiękne drzewa.
Jednak młoda chmura nie posłuchała go, gdyż z natury była niepokorna. Powoli schodziła ku ziemi, aż osiadła na lekkim, przyjaznym wietrze unoszącym się nad złotymi piaskami. Długo spacerowała, aż zauważyła uśmiechającą się do niej wydmę.
Spostrzegła, że wydma także była młoda, niedawno usypana przez wiatr. W jednej chwili zakochała się w jej złotych włosach.
- Witaj - powiedziała. - Jak ci się wiedzie tam w dole?
- Żyję wśród innych wydm, słońca, wiatru i karawan, które tędy przechodzą. Czasem jest straszliwie gorąco, ale da się wytrzymać. A jak ci się żyje tam w górze?
- Tutaj też jest słońce i wiatr, ale za to mogę przechadzać się po niebie i poznawać świat.
- Moje życie jest krótkie - poskarżyła się wydma. - Gdy wiatr wróci z dżungli, zniknę.
- Bardzo cię to martwi?
- Wydaje mi się, że nikomu nie jestem potrzebna.
- Ja czuję to samo, bo gdy zawieje nowy wiatr, polecę na południe i zamienię się w deszcz. Taki mój los.
Wydma zawahała się, po czym spytała:
- Czy wiesz, że tu na pustyni deszcz nazywamy Rajem?
- Nie przypuszczałam, że mogę zmienić się w coś tak wspaniałego - odparła z dumą chmura.
- Słyszałam, jak stare wydmy opowiadają różne historie. Mówią, że po deszczu obrastają nas zioła i kwiaty. Mnie to nigdy nie spotka, deszcz rzadko pada na pustyni.
Tym razem zawahała się chmura, lecz po chwili uśmiechnęła się szeroko:
- Jeśli chcesz, mogę okryć cię deszczem. Kocham cię i chcę z tobą zostać na zawsze.
- Kiedy zobaczyłam cię na niebie, też się w tobie zakochałam - odparła wydma. - Ale jeśli zmienisz swoją piękną białą czuprynę w deszcz, umrzesz.
- Miłość nigdy nie umiera - powiedziała chmura. - Ona się zmienia, a ja chcę pokazać ci Raj.
I chmura zaczęła pieścić wydmę małymi kroplami. Długo były razem, aż pojawiła się tęcza.
Następnego dnia wydmę obsypały drobne kwiaty. Sunące w stronę Afryki młode chmury myślały, że tu zaczyna się dżungla, której od dawna wypatrywały, więc zostawiły parę kropel. Po dwudziestu latach wydma zmieniła się w oazę, użyczającą podróżnym cienia pod drzewem.
A wszystko dlatego, że któregoś dnia pewna chmura nie zawahała się poświęcić życia z miłości.
Bruno Ferrero


Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Szczęście
Opowiem wam dzisiaj bajkę o Szczęściu, które mieszkało w malutkim domu na skraju lasu. Domek miało malutki, ale bardzo przytulny. W domku były kolorowe ściany, duże okna i jasne pokoje. Czuło się w nim bardzo miłą atmosferę, a od czasu do czasu rozbrzmiewał serdeczny śmiech. Szczęście mieszkało spokojnie ciesząc się każdym kwiatkiem, który rozłożył swoje pąki, każdym promykiem słońca, każdym powiewem wiatru. Szczęście żyło w zgodzie ze wszystkimi mieszkańcami lasu.
Pewnego razu przez las przejeżdżał rycerz. Był zmęczony długą podróżą i spragniony. Gdy zobaczył mały domek postanowił zapytać tam o wodę. Kiedy dotarł na miejsce zobaczył, jak Szczęście tańczy z motylkami w ogródku. Zadziwił go trochę ten widok.
- Przepraszam bardzo. Jestem strudzonym wędrowcem, który potrzebuje trochę wody, aby ugasić pragnienie, i miejsca, gdzie mógłby chwilę odpocząć. Czy znajdę takie miejsce tutaj?
- Tak, zapraszam do domu - odparło Szczęście.
W domu Szczęście poczęstowało gościa wodą i przygotowało posłanie. Strudzony wędrowiec udał się na spoczynek. Rano, kiedy rycerz wstał i zobaczył znów Szczęście tańczące z motylami w ogródku pomyślał, że nie wie jak nazywa się gospodarz.
- Szczęście, że znalazłem twój domek na mojej drodze. Przepraszam, ale nie zapytałem jak masz na imię - powiedział rycerz.
- Szczęście - odpowiedziało Szczęście.
Rycerz nie zrozumiał odpowiedzi.
- Jak masz na imię?
- Szczęście - odpowiedziało Szczęście.
Rycerz zaczął się zastanawiać, czy jego gospodarz go nie słyszy, czy go nie rozumie czy też wtóruje mu jak echo? Postanowił zapytać jeszcze raz.
- Jak masz na imię?
- Szczęście - odpowiedziało Szczęście.
Nie wiedział, że spotkał naprawdę Szczęście. Trochę zawiedziony, że nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie odjechał pośpiesznie. Kiedy jechał przez las, jego koń potknął się o kłodę drzewa i przewrócił. Rycerz spadając z konia zranił się w nogę. Leżał więc sam w lesie i wołał pomocy. Usłyszało to Szczęście, które właśnie w lesie zbierało jagody i przyszło mu z pomocą.
- Moje ty szczęście! Jak dobrze, że cię widzę – powiedział rycerz.
Szczęście zabrało rycerza do domu, opatrzyło ranę i poczęstowało kolacją. Rozmawiając przy stole Szczęście zapytało:
- Dlaczego pytałeś mnie kilka razy, jak mam na imię, kiedy sam zwracałeś się do mnie po imieniu?
Rycerz znów zadał pytanie:
- A jak masz na imię?
- Na imię mam Szczęście.
I z nami też tak często bywa, że nie wierzymy, że spotkało nas Szczęście.

/autor - Agatka/

Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

[Obrazek: top.jpg]
Dar róży
Rozumiał mowę drzew i kwiatów, tęsknoty ptaków i marzenia górskich potoków. Znał tajemnice ukryte w lisich norach i wyznania szybujące wysoko w orlim locie. Dzielił strach z trzęsącą się osiką i dumę z wyniosłymi, potężnymi dębami. Tylko jego nikt nie rozumiał. Aż spotkał różę...
Jedyna, która zawsze wiedziała, jak milczeć. Jedyna, która łączyła w sobie jego sny i jego codzienny trud. Ukochana. Nie mogła jednak pójść z nim. Zbyt była zrośnięta z ziemią, zbyt zazdrośnie strzegły ją oczy wielu kwiatów w ogrodzie.
Gdy wzlatywał wysoko lub szedł odwiedzać potężne buki - swoich przyjaciół, tęsknił. A jego tęsknota była ogromna jak pustynne przestrzenie.

Kiedy wyruszył w kolejną wędrówkę, najdłuższą w swoim życiu, koniecznie chciał zabrać ze sobą jakąkolwiek pamiątkę od swojej róży. Nie mógł wziąć pęku jej pięknych kwiatów - zbytnio by ją ogołocił, ani liści - bo chroniły jej wątłe ciało. Zabrał więc jeden z kolców. Wbił go głęboko w swoje serce, aby ten najdroższy dar nigdy nie zaginął. I choć czasami serce z tego powodu bolało, to przecież był szczęśliwy. Była z nim. Tą jedyną swą cząstką... Krople krwi, które sączyło serce skrywające dar róży, znaczyły jego pielgrzymie drogi, różane drogi...

ks. Andrzej Zwoliński

Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Cytat dnia
"Żyje się dla kilku spotkań i paru wzruszeń."
(Maciej Kozłowski, 1957-2010)


[Obrazek: images?q=tbn:ANd9GcS87Uv01RjpiURle21IAbe...ZmdWCCAsHg]

Żona przyjaciela
autor nieznany


Mój przyjaciel otworzył szufladkę w komodzie swojej żony i wyjął z niej mały pakiecik owinięty w bibułkę.
- To - powiedział - nie jest zwykłe zawiniątko - to jest bielizna osobista.
Wyrzucił opakowanie skrywające zawartość i przyjrzał się jedwabnej, wykończonej koronką bieliźnie.
- Kupiłem to Jej, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy do Nowego Jorku 9-10 lat temu; nigdy jej nie założyła, czekała z tym na jakąś specjalną okazję!
- Więc dobrze - pomyślał, dzisiaj zdarzyła się ta odpowiednia okazja.
Zbliżył się do łóżka i ułożył bieliznę na wezgłowiu obok innych rzeczy przygotowanych do odziania nieboszczki. Jego żona właśnie niedawno zmarła. Potem, odwracając się w moją stronę, powiedział:
- Nie zachowuj nic na specjalne okazje, bo każdy dzień, który przeżywasz jest tą naszą specjalną okazją!
Te słowa zapadły mi w pamięci, mam je ciągle na myśli - one zmieniły moje życie. Teraz więcej czytam a mniej sprzątam. Siadam na tarasie i rozkoszuję się urodą okolicy bez poczucia winy, że nie wypieliłem ogródka. Spędzam więcej czasu z moimi bliskimi i przyjaciółmi a mniej pracując. Zrozumiałem, że życie to ciągłość doświadczeń, które trzeba przeżywać w radości, a nie próbować je przetrwać lub ścierpieć.

Już niczego nie odkładam na potem, piję codziennie z moich antycznych, kryształowych kieliszków. Zakładam nowe ubranie na zakupy w supersamie, jeżeli tylko zdecyduję, że mam na to ochotę. Nie zachowuję moich najlepszych perfum na specjalne imprezy, tylko używam ich codziennie, kiedy pragnę poczuć je na sobie. Zdania zaczynające się od "pewnego dnia", "kiedyś" znikają z mojego słownika. Jeżeli coś jest warte zobaczenia, usłyszenia lub przeżycia, chcę to zobaczyć, usłyszeć i przeżyć teraz.

Nie wiem co zrobiłaby żona mojego przyjaciela, gdyby wiedziała, że nie będzie jej tu dzisiaj między nami i przyjmujemy to z taką nieświadomą lekkością; mam nadzieję, że poszłaby zjeść do restauracji chińskiej - jej ulubionej.

To te malutkie nie zrobione rzeczy najbardziej by mnie bolały, gdybym wiedział, że moje godziny są już policzone. Byłbym niepocieszony, że przestałem widywać się z moimi dobrymi przyjaciółmi odkladając to na "najbliższy czas", że nie napisałem listów, które miałem zamiar posłać jutro. Byłbym niepocieszony i smutny, że nie mówiłem wystarczająco często moim braciom i dzieciom jak bardzo je kocham.

Od już i teraz nie staram się opóźnić, przeczekać ani wstrzymać niczego co mogłoby wprowadzić mnie w dobry humor, dać powód do radości i śmiechu, i każdego dnia powtarzam sobie, że dzień dzisiejszy jest wyjątkowy.
Każdy dzień, każda godzina, każda minuta nią jest!
Odpowiedz

ROZGWIAZDA
Pewien nasz przyjaciel o zachodzie słońca wybrał się na swój zwyczajowy spacer opustoszałym brzegiem morza. Idąc tak w zamyśleniu, spostrzegł nagle w oddali sylwetkę jakiegoś mężczyzny. Podszedłszy nieco bliżej, przekonał się, że to ktoś miejscowy, jakiś Meksykanin. Mężczyzna bezustannie schylał się, podnosił coś i ciskał to do wody.
Gdy nasz przyjaciel zbliżył się jeszcze bardziej, dostrzegł, że Meksykanin zbiera tak rozgwiazdy, które fale oceanu wyrzuciły na plażę. Wielce zaintrygowany podszedł do mężczyzny i powiedział:
- Dobry wieczór, amigo. Przechodziłem właśnie tędy i zastanawiałem się, co robisz.
- Wrzucam te rozgwiazdy z powrotem do wody. Widzi pan, mamy odpływ i wszystkie je wyniosło na brzeg. Jeśli nie wrócę ich morzu, umrą z braku tlenu.
- Rozumiem... - odparł nasz przyjaciel. - Lecz takich rozgwiazd muszą być pewnie na tej plaży tysiące i w żaden sposób nie uda ci się uratować wszystkich... Jest ich po prostu zbyt wiele. Poza tym zdajesz sobie chyba sprawę - tłumaczył - że na tym tylko wybrzeżu podobnych plaż są setki i na każdej z nich morze wyrzuciło pełno rozgwiazd. Nie sądzisz więc, przyjacielu, że to, co robisz, nie ma większego znaczenia?
Meksykanin uśmiechnął się, a potem pochylił, podniósł kolejną rozgwiazdę i wrzucając ją do wody, odrzekł:
- Ma znaczenie dla tej!
/z netu/


Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Opowieść "prosto z życia", jakże przejmująca.... Zetknęłam się z tą chorobą - moja o wiele lat młodsza koleżanka z pracy została nią dotknięta (diagnozę lekarze postawili dopiero po kilku latach zmagania się z dziwnymi objawami), obecnie jest na rencie.

"Szybkich" nie tańczę...
Ewa i Andrzej Adamczewscy

W zeszłym roku obchodziliśmy srebrne wesele i... dwudziestą piątą rocznicę naszego zmagania się z SM. Naszego, bo choć tylko jedno z nas cierpi na tę chorobę, to jej skutki, oczywiście w różnym stopniu, dotykają nas oboje. Dlatego zdecydowaliśmy się opowiedzieć wspólnie o życiu ze stwardnieniem rozsianym - z perspektywy osoby chorej, która z tym schorzeniem żyć musi oraz z perspektywy osoby, która zdecydowała się dzielić życie z człowiekiem nim dotkniętym.

Początki złego


Andrzej

Był wrzesień 1973 r. Sądziłem wówczas, że to najpiękniejszy miesiąc mego życia. Niedługo miałem się ożenić z ukochaną dziewczyną. Termin ślubu był już wyznaczony, przygotowania szły pełną parą. Oboje mieliśmy wrażenie, że unosimy się nad ziemią i z tej perspektywy świat był piękny i łatwy do podbicia.
Ewa właśnie obroniła pracę magisterską, mnie do końca studiów zostały jeszcze trzy semestry. Najbliższa przyszłość była dokładnie zaplanowana, pozostawało tylko realizować to, co wspólnie ustaliliśmy. Wydawało się, że nikt i nic nie jest w stanie zakłócić tych niepowtarzalnych chwil. Nawet pewien poranek, kiedy, wyprzedzając znacznie terkot budzika, obudziła mnie szalona karuzela w mojej głowie, nie zwiastował jeszcze niczego złego.
Lekarka z przychodni rejonowej stwierdziła ostre zapalenie błędnika. Za kilka dni miałem stanąć pewnie na nogach i zapomnieć o jakichkolwiek dolegliwościach. Rzeczywiście, nieprzyjemne objawy po jakimś czasie ustąpiły, ale nie do końca. Chodziłem niepewnie, jak człowiek "w stanie wskazującym na spożycie", a moje ręce nie były tak sprawne, jak dotychczas.
Rozpoczęły się zajęcia na uczelni, a ja miałem kłopoty z robieniem notatek na wykładach, naukę utrudniały mi napadowe, upiorne bóle głowy. Drżenie dłoni uniemożliwiło mi też kontynuowanie dotychczasowego sposobu zarabiania pieniędzy - malowanie afiszów i dekoracji, wypisywania dyplomów. Lekarze sugerowali chorobę Meniera i nerwicę. A ja przecież żenię się - muszę być zdrowy.
Niedługo przed ślubem moje dolegliwości prawie ustąpiły. Na swoim weselu nawet tańczyłem. Potem był "miodowy rok". Aż rok i to nie tylko dlatego, że moje małżeństwo z Ewą było bardzo szczęśliwe, ale także dlatego, że przez cały rok choroba nie dawała o sobie znać. Dopadła mnie przed ostatnią sesją egzaminacyjną i to tak mocno, że trafiłem do szpitala. Lekarze nie umieli lub nie chcieli powiedzieć, co mi właściwie jest.

Ewa

Kochaliśmy się, wkrótce mieliśmy się pobrać. Wydawało się, że przed nami same radosne i słoneczne dni, że nie może nam się przytrafić nic złego. Zresztą na początku choroba Andrzeja nie wyglądała groźnie. Wprawdzie objawy utrzymywały się niepokojąco długo, ale wreszcie ustąpiły.
Przez rok po ślubie praktycznie nic nie zakłócało naszego szczęścia. Pochłaniano nas urządzanie wspólnego życia, jego studia, moja praca. Często spotykaliśmy się z przyjaciółmi, chodziliśmy do teatru, do kina. Tylko te częste bóle głowy Andrzeja, drżenie rąk...
Bardzo przeżyłam następny atak jego choroby, ale ciągle byłam dobrej myśli - prędzej czy później przejdzie mu, będzie zdrowy. Najbardziej denerwowało mnie, że lekarze nie potrafią postawić diagnozy. Zaczęłam po kryjomu przed Andrzejem czytać literaturę medyczną, wypytywać znajomych, którzy sami lub ich bliscy cierpieli na różne schorzenia neurologiczne. Z tych moich "studiów" zaczął wyłaniać się straszny domysł - stwardnienie rozsiane.
Andrzej również zorientował się, że przyplątało mu się coś wyjątkowo paskudnego. Przez długi czas zachowywaliśmy się jednak oboje jak bohaterowi "Kamizelki" Prusa, udając nieświadomych i nawzajem przekonując się, że to przejściowe dolegliwości.

Lekarze


Andrzej

Nasilające się objawy nieznanej choroby zmuszały mnie do szukania pomocy u lekarzy różnych specjalności. Wspomagała mnie w tym rodzina i przyjaciele, załatwiając wizyty u coraz to nowych autorytetów medycznych.
Za każdym razem budziła się we mnie nowa nadzieja, że wreszcie ktoś znajdzie odpowiedź na pytanie, co mi właściwie jest i jak to leczyć, że któregoś pięknego dnia będę mógł dogonić odjeżdżający autobus lub napisać odręcznie list.
Niestety, nic takiego się nie stało. Lekarze mówili albo niewiele, albo za dużo. Niektórzy byli wręcz brutalni. Po kolejnym ataku trafiłem do jednej z warszawskich klinik neurologicznych. Jej ordynator podczas obchodu, przechodząc w otoczeniu tłumu lekarzy i studentów koło mego łóżka, zadał proste pytanie: "A ten po co tu jeszcze leży?". Dla człowieka pozbawionego władzy nad połową ciała, dręczonego ustawicznymi zawrotami głowy i nudnościami, sens pytania pana ordynatora mógł być tylko jeden.
W innym szpitalu, gdzie "wpakował" mnie kolejny kryzys, tuż po punkcji kręgosłupa, po której, jak się później dowiedziałem, pacjent powinien leżeć plackiem w łóżku przez dobę, przegoniono mnie po kilku piętrach do pracowni EEG.
Skutkiem tej "wycieczki" był ból głowy tak silny, że niemal traciłem przytomność. Kiedy jako tako doszedłem do siebie, wezwał mnie na rozmowę ordynator. W krótkich żołnierskich słowach poinformował mnie, że mam raka mózgu i konieczna jest operacja - im szybciej, tym lepiej, bo inaczej nie rokuje mi więcej niż dwa-trzy miesiące życia. Chyba dla rozwiania moich wątpliwości dodał, że niedawno operował pacjenta z identycznymi objawami, wywołanymi nowotworem rdzenia mózgowego przechodzącym do mózgu. Wprawdzie pacjent zmarł w kilka dni po zabiegu, ale to się często zdarza w takich przypadkach, bo rak raczej nie lubi noża.
Co ciekawe, pan doktor był zdziwiony, że nie wyraziłem zgody na operację, a na dodatek natychmiast wypisałem się ze szpitala na własną prośbę. To było dwadzieścia lat temu, a ja jeszcze żyję. Inna rzecz, że od tego czasu nigdy więcej, nawet przy najsilniejszych atakach mojej choroby, nie zdecydowałem się pójść do szpitala.
Tyle się "naperegrynowałem" po przeróżnych wielkich i małych sławach lekarskich, że właściwie już nie pamiętam, kto powiedział mi otwarcie, że choruję na SM. Właściwie wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że nigdy już nie będę w pełni zdrowy, ale jeszcze nie do końca wiedziałem, jak podstępna i wyniszczająca może być moja choroba. Schorzenie nieuleczalne, ale nie śmiertelne - napisali specjaliści z kliniki leczenia SM w Szwajcarii, z którymi korespondował mój ojciec.
Tym się kierowała chyba większość specjalistów z polskiej służby zdrowia, u których szukałem pomocy, bo inaczej rozkładali bezradnie ręce lub... dawali mi do zrozumienia, żebym im nie zawracał głowy. Nie mam pojęcia, czy nie wiedzieli o istnieniu w Warszawie specjalistycznej przychodni, czy też uważali, że kierowanie mnie tam nie ma najmniejszego sensu. W każdym razie trafiłem tam sam dopiero kilka lat temu i chyba po raz pierwszy poczułem, że jestem traktowany jak chory człowiek, któremu trzeba pomóc, choć rzeczywiście wyleczyć mnie nie można.

Ewa

Oczywiście, nie obwiniam lekarzy o to, że mój mąż rozchorował się na stwardnienie rozsiane, ani o to, że do tej pory nie potrafią skutecznie leczyć tej choroby. Może mieliśmy wyjątkowego pecha i natrafiliśmy na "czarne owce" światka medycznego, ale przez ponad ćwierć wieku stykałam się często z obojętnością, a nawet z bezdusznością lekarzy. Bo jak inaczej nazwać postępowanie pewnej pani profesor, która przez pół roku wysyłała Andrzeja na coraz to bardziej skomplikowane badania, by wreszcie na podstawie ich wyników autorytatywnie orzec, że nie cierpi on na stwardnienie rozsiane, a ona specjalizuje się wyłącznie w SM, więc ten "przypadek" jej nie interesuje.
"Przypadkami" pacjenci byli również dla pewnego znanego radiologa, dysponującego w kierowanym przez siebie zakładzie z najnowocześniejszą wówczas aparaturą. Dość długo trwało, zanim udało się nam załatwić wizytę w tej "świątyni nowoczesnej diagnostyki medycznej". Kiedy przyszłam po odbiór wyników badań izotopowych mego męża, pan doktor bez żadnych wstępów oznajmił mi, że "przypadek" jest beznadziejny - nowotwór mózgu z przerzutami. Nie wiem, czy do ludzkich odruchów owego pana doktora można zaliczyć radę, jakiej mi udzielił na zakończenie, żebym skompletowała czarną garderobę, bo wkrótce zostanę wdową. Wracałam do domu okrężną drogą, aby się jakoś uspokoić i nie pokazać Andrzejowi zapłakanej twarzy. A co przeżyłam, zanim wyników nie obejrzał neurolog i nie powiedział nam, że to typowy obraz mózgu SM-owca. To był jedyny raz, kiedy cieszyłam się, że mój mąż cierpi jednak na SM.
Najgorsze zaś jest to, że większość lekarzy podchodziła do Andrzeja i jego choroby jak do beznadziejnego "przypadku", którego nawet nie warto próbować leczyć.

Praca


Andrzej

Przygotowania do kolejnych egzaminów i pisanie pracy magisterskiej pozwalały mi na oderwanie się od problemów związanych ze stanem mojego zdrowia. Niezmiernie ważne było dla mnie to, że dyplom magisterski otrzymałem razem z kolegami, z którymi rozpoczynałem studia.
Jako świeżo upieczony magister wkroczyłem w nowy etap życia - podjąłem pracę zawodową. Znalazłem zajęcie, które pochłonęło mnie bez reszty - niemal codziennie nowe zadania, nowe cele do osiągnięcia, a także satysfakcja z małych, ale ważnych dla mnie sukcesów. Powierzono mi też wydawanie biuletynu informacyjnego, a dziennikarstwo było moim marzeniem. Spełniałem się w tej pracy i może dzięki temu czułem się dobrze także fizycznie. W każdym razie funkcjonowałem jak każdy młody, zdrowy człowiek.
Po dwóch latach SM dał jednak o sobie znać. Najpierw szpital, potem długie leżenie w domu. Kiedy objawy ustąpiły na tyle, że mogłem wrócić do pracy, moja radość była ogromna. Trwała jednak krótko. Gdy stanąłem przed moim szefem, zamiast pytania o samopoczucie usłyszałem, że u niego jest miejsce dla zdrowych i w pełni dyspozycyjnych pracowników, więc nie widzi możliwości dalszej współpracy. Natychmiast złożyłem wymówienie.
Przez kilka następnych lat szukałem takiego zajęcia, które dawałoby mi satysfakcję, a jednocześnie, gdzie czułbym się przydatny. Nie było to łatwe, bo nawet w spółdzielczości inwalidzkiej, gdzie wreszcie trafiłem, szefowie krzywym okiem patrzyli na niepełnosprawnego pracownika.
Czułem się coraz gorzej, ataki SM nasilały się, zdecydowałem się przejść na rentę. Żeby do reszty nie zapaść się w chorobę i pomóc choć trochę Ewie w utrzymywaniu domu, zatrudniłem się na pół etatu w pewnej instytucji jako... specjalista ds. obrony cywilnej. Dawało to trochę gorsza, ale ogłupiało strasznie.
I wtedy przypadkiem przeczytałem ogłoszenie, iż "Przegląd Tygodniowy" organizuje kursy dla osób pragnących zostać dziennikarzami. Ewa bardzo mnie do tego namawiała, zresztą sama współpracowała z redakcjami kilku pism. Te kursy pozwoliły mi odżyć - spotykałem się z ciekawymi ludźmi, z nowymi problemami. Okazało się, że całkiem nieźle daję sobie radę z pisaniem. I wreszcie spełnienie moich młodzieńczych marzeń - zostaję zatrudniony na etacie dziennikarza w agencji informacyjnej. Znajduję też sposób na moje coraz większe trudności z chodzeniem - robię prawo jazdy.
Kres mojemu szczęściu zawodowemu kładzie wielka polityka. Po wyborach 1989 r. zostaje rozwiązany koncern RSW i zlikwidowana należąca do niego redakcja tygodnika, w którym pracowałem. W pismach, które powstają po "rewolucji" lat 80 i 90-tych nie ma miejsca dla niepełnosprawnego dziennikarza. Znowu zaczynam wieść smętny żywot rencisty.
Po kilku latach siedzenia w domu byłem na skraju depresji. I wtedy coś się we mnie zbuntowało. - Do cholery! - myślałem - mam SM, choroba postępuje, ale przecież jeszcze się ruszam, myślę. Chcę żyć, a nie wegetować! I znalazłem sposób - otworzyłem jednoosobową agencję usług dziennikarskich. Dzięki Ewie, która już od dłuższego czasu także pracowała jako dziennikarz, nawiązałem kontakty z kilkoma redakcjami. Współpraca z nimi dawała mi paręset złotych miesięcznie, a przede wszystkim poczucie, że nie jestem rozbitkiem wyrzuconym za burtę. Rok temu zlikwidowałem agencję, bo znalazł się dla mnie etat w jednym z tygodników. W zasadzie daje mi to większe poczucie bezpieczeństwa (bo nie pieniądze) niż rola wolnego strzelca dziennikarskiego. Niestety, moja redakcja przeżywa obecnie kryzys finansowy i nie wiadomo, czy go przetrwa, a po ostatnich "korzystnych" zmianach przepisów dotyczących zatrudniania inwalidów. Szanse znalezienia przeze mnie nowej pracy są minimalne.

Ewa

Ludzie zdrowi, a już na pewno tzw. decydenci, nie zdają sobie sprawy z tego, czym dla osób niepełnosprawnych jest praca. Oczywiście, przy przeciętnej wysokości renty w Polsce, dla inwalidów istotny jest każdy dodatkowy grosz i świadomość, że nie jest się dla bliskich tylko ciężarem. Ważniejsza jest jednak możliwość wyjścia z domu, przebywanie między ludźmi, zajęcie, pozwalające wyrwać się z zaklętego kręgu myślenia o chorobie.
Przez ćwierć wieku obserwuję, jak zmienia się stan psychiczny i fizyczny mojego męża w zależności od tego, czy akurat ma zatrudnienie, czy siedzi bezczynnie w domu. W okresach bezrobocia Andrzej jest zupełnie innym człowiekiem - milczącym, drażliwym. Nawet rzuty SM trwają wtedy dłużej i dają silniejsze objawy choroby. Sądzę, że praca wyzwala u chorych osób jakieś podświadome bodźce, mobilizujące organizm do walki z chorobą.
Dla Andrzeja podobne "właściwości" rehabilitacyjne jak praca ma jazda samochodem. Przyznam się, że nieraz podążam za nim z duszą na ramieniu, idącym niepewnym krokiem do naszego auta i co chwilę potykającym się. Z niepokojem obserwuję jego próby wetknięcia nieporadnymi palcami kluczyka do stacyjki. Jednak kiedy mu się to wreszcie uda, staję świadkiem prawie cudu. Andrzej pewnie prowadzi samochód, daje sobie znakomicie radę z trudnymi sytuacjami na drodze, lepiej niż niejeden zdrowy kierowca.
Mój mąż choruje na stwardnienie rozsiane już od ponad 26 lat, ale choć ma poważne kłopoty z chodzeniem, ograniczoną sprawność rąk oraz inne dolegliwości, nie jest przykuty do wózka inwalidzkiego. Myślę, że choroba nie poczyniła w jego organizmie większych spustoszeń dlatego, że przez większość tego okresu był czynny zawodowo, że praca mobilizowała go do pokonywania słabości fizycznych.

Dom, syn, drzewo


Andrzej

Według starego powiedzenia, prawdziwy mężczyzna powinien wybudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Mimo swego kalectwa spełniłem te warunki, mogę więc chyba uważać się za prawdziwego mężczyznę.
Najtrudniej było z synem. Oboje z Ewą bardzo pragnęliśmy mieć dzieci i fizycznie nie było przeciwko temu żadnych przeszkód. Obawialiśmy się jednak, że nasze potomstwo może odziedziczyć moją chorobę. Uważałem, że nie mam prawa powoływać do życia nowej istoty, jeśli miałaby być skazana na taki los, jak mój. Zamęczałem lekarzy pytaniami o ewentualność dziedziczenia SM. Wprawdzie większość z nich wykluczała taką możliwość, ale ciągle miałem wątpliwości.
Zadecydowała rozmowa z pewnym genetykiem, który zapewnił mnie, że chociaż według najnowszych badań stwardnienie rozsiane najprawdopodobniej ma podłoże genetyczne, to dotychczas nie stwierdzono, by było dziedziczne.
Dziś nasz syn ma 20 lat. Wyrósł nad podziw (ma prawie dwa metry wzrostu), jest zdrowym i wysportowanym człowiekiem. Jednak cały czas obserwuję, czy nie dzieje się z nim coś niedobrego. I pewnie obawy o jego zdrowie będą mi towarzyszyć do końca życia... Mam też wyrzuty sumienia, że gdy był mały, nie mogłem mu dać tego, co dałby mu w pełni sprawny ojciec. Nie grałem z nim w piłkę, nie jeździłem na wycieczki rowerowe, nie mogłem go nauczyć jeździć na nartach czy pływać. Starałem się za to dać mu jak najwięcej miłości i poczucie bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że mi się to udało.
Co do "zaliczenia" domu, mam niejakie wątpliwości, bo nie jest to żadna okazała willa, ale letniskowy damek na Mazurach. Za to wybudowałem go prawie wyłącznie własnymi rękami. Fachowcy wylali tylko betonową podmurówkę i postawili drewnianą konstrukcję. Sam przycinałem i heblowałem deski na ściany, a następnie przybijałem je do belek.
Własnoręcznie wykańczałem go od wewnątrz boazerią i osadzałem okna. Kosztowało mnie to sporo wysiłku i... dwa palce. Osobie z ograniczoną sprawnością rąk nie jest łatwo obsługiwać heblarkę, ale przecież wypadek przy heblowaniu może zdarzyć się i zdrowemu. Zresztą satysfakcja i radość, jakie dało mi postawienie naszej "chaty", warte były tych dwóch palców.
Wokół domu posadziłem nie jedno, ale wiele drzew. Patrzę, jak rosną i cieszę się, że już niedługo będzie można wypoczywać w ich cieniu.

Ewa

Andrzej nie musiał budować domu, płodzić syna i sadzić drzewa, aby być prawdziwym mężczyzną. Dla osoby chorej, zwłaszcza cierpiącej na tak paskudne schorzenie jak SM, zwykłe codzienne czynności to wielki wysiłek. Andrzej każdego dnia musi przezwyciężać słabości swego organizmu i na ogół wychodzi z tej walki zwycięsko. I są to wielkie zwycięstwa, choć czasami dotyczą tak drobnych sprawach, jak doniesienie z kuchni do pokoju szklanki herbaty bez wychlapania jej zawartości.
Kiedy urodził nam się syn, Andrzej, akurat miał rzut SM. Ja świeżo po porodzie, jeszcze w niezbyt dobrej formie, a tu dwie bezradne istoty do obsłużenia - nakarmienia, umycia. Dobrze chociaż, że męża nie trzeba było przewijać, ale i tak musiałam go taszczyć do toalety, bo choroba zaatakowała błędnik. Andrzej bardzo to przeżywał, obiecywał, że szybko przewalczy swoją niemoc. I rzeczywiście. Po tygodniu wstał z łóżka, a po dziesięciu dniach kąpał naszego synka i szło mu to znacznie lepiej niż mnie.
Dom na Mazurach jest wielką dumą mojego męża. Wprawdzie poddasze jest jeszcze nie wykończone, ale to tylko dlatego, że nie mamy pieniędzy na potrzebne do tego materiały, a nie z powodu lenistwa Andrzeja.
Jeździmy do naszej "chaty" na każde wakacje i wszystkie wolne weekendy. Wciąż zawsze coś tam majsterkuje, przybija, maluje... Czasem robię mu wymówki, że się zbytnio forsuje, ale robótki przy domu dają mu tyle frajdy i satysfakcji, że nie mam sumienia domagać się, aby ich zaprzestał. I tylko używania heblarki kategorycznie mu zabroniłam.

Małżeństwo


Andrzej

Zadaję sobie pytanie, kim bym był, jeśliby przez te ćwierć wieku nie było przy mnie Ewy. Gdybym w momentach rzutu mojej choroby nie widział jej troskliwych i kochających oczu, jej spokoju w chwilach mojego wybuchu wściekłości na moje nieposłuszne ręce lub nogi. Gdybym nie widział radości i dumy, gdy nasza "chata" wzbogaci się o nowy element.
Wiele dawały mi słowa uznania Ewy, gdy sprawnie i szybko wykąpałem czy przewinąłem naszego synka. A już mało nie pękłem z dumy, gdy poszedłem uczyć naszego pierworodnego jeździć na rowerze. Po kilkunastu minutach wróciliśmy do domu głośno informując wszystkich, że ten trzylatek samodzielnie umie poruszać się na dwóch kółkach. Po latach to samo przeżywaliśmy, ucząc się jazdy samochodem. Za każdym razem Ewa była jednakowo dumna z nas obu.
Ewa okazywała i okazuje tak wiele miłości, troski oraz mądrości w postępowaniu ze mną, bądź co bądź człowiekiem nie w pełni sprawnym, że często się zastanawiam, czy uda mi się w minimalnym chociaż stopniu spłacić ten, rosnący z każdym dniem, dług. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu tych lat więcej było dni ciężkich i smutnych niż słonecznych i szczęśliwych, lecz ciągle mam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele pięknych chwil. Najważniejsze jest to, że nawet najmniejsze szczęście potrafi nas jeszcze cieszyć.

Ewa

Podziwiam Andrzeja i mam dla niego wiele szacunku za to, że nie załamał się, kiedy na samym starcie w dorosłość przyszło nieszczęście w postaci nieuleczalnej choroby. Do dziś, choć stan jego zdrowia pogarsza się, mój mąż jest pełen życia, interesuje go polityka, kultura, sport.
Nieskromnie pochlebiam sobie, że jest w tym trochę i mojej zasługi, bo zawsze staram się go wspierać w najtrudniejszych chwilach.
Mimo tak poważnego schorzenia mój mąż jest człowiekiem o ogromnym poczuciu obowiązku, a przy tym czułym i troskliwym. Pomaga pni w miarę swoich możliwości, choć siłą rzeczy większość prac domowych spada na mnie. Poza tym mamy wiele wspólnych zainteresowań, podobne poglądy, te same rzeczy nas śmieszą, te same smucą. Dlatego nie waham się nazwać naszego małżeństwa partnerskim. Trudno też nam planować coś z większym wyprzedzeniem, a nawet z dnia na dzień, bo nigdy nie wiadomo, kiedy choroba zaatakuje i jak Andrzej będzie się czuł jutro.
Już na samym początku naszego wspólnego życia musieliśmy z wielu rzeczy zrezygnować, pójść na kompromisy, i to nie ze sobą, ale z SM. Stwardnienie rozsiane postępuje nieubłaganie i z upływem czasu ogranicza pola działań dostępnych Andrzejowi. Oswajanie się z tym nie jest łatwe, a pogodzenie tak do końca - chyba niemożliwe. My na tyle oswoiliśmy się z chorobą, że zdarza się nam nawet z niej żartować.
Andrzej, nawet kiedy jeszcze mógł tańczyć, nigdy nie przepadał za tańcem. Kiedy więc prosiłam go by ze mną zatańczył, odpowiadał: - Szybkich nie tańczę - niezależnie od tego, co grali. Dziś to nasze zdanie-szyfr, używane wtedy, gdy mowa o rzeczach, których Andrzej nie jest w stanie zrobić, jak np. tańczyć, choćby najbardziej chciał.

Marzenia


Andrzej

Miałem tyle marzeń, zanim zachorowałem... Mimo choroby sporo z nich zrealizowałem; ale też z wielu musiałem zrezygnować, wiele też razy zrezygnowano ze mnie... Niestety, zrządzeniem losu przynajmniej niektórych swoich marzeń nie jestem w stanie urzeczywistnić bez pomocy innych, a "kulasy" mają u nas pod górkę, choć tyle się mówi o usuwaniu barier. Ostatnio nabrałem się na to gadanie - złożyłem podanie do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych o kredyt na zakup nowego auta. Liczyłem, że dzięki temu przynajmniej samochód będę miał sprawny, ale... przeliczyłem się. "Wysoka" komisja wprawdzie uznała, że się "kwalifikuję", ale z braku środków kredytu mi nie przyznała. Co będzie, jeśli mój "staruszek" ostatecznie odmówi posłuszeństwa, wolę nie myśleć.
Czasami śni mi się, że jestem zdrowy. Budzę się i... zastanawiam, czy potrafiłbym jeszcze normalnie żyć... Ludzie chorzy chyba boleśniej przeżywają wszelkie rozczarowania niż "normalni". Bezpieczniej jest więc dla mnie w ogóle nie marzyć.

Ewa

Oczywiście, moim największym marzeniem jest, aby wreszcie wynaleziono skuteczny lek na SM, którego przyjmowanie całkowicie usunęłoby skutki choroby albo przynajmniej ją zahamowało. I jeszcze chciałabym mieć tyle pieniędzy, aby ten lek kupić dla mojego męża.

* * *


"Gdybanie" jak potoczyłyby się moje losy, jeśli byłbym zdrowy, dziś nie ma najmniejszego sensu. Żyję z SM i... mimo choroby mam szczęśliwą rodzinę, ukończyłem studia, zrobiłem prawo jazdy, wybudowałem dom, posadziłem drzewo i spłodziłem syna. I tylko "szybkich" nie tańczę.

Ewa i Andrzej Adamczewscy

(Za publikowany tutaj tekst pp. Adamczewscy
otrzymali I nagrodę w konkursie
na najlepszy reportaż prasowy "Żyję z SM i...")

Czasopismo "Nadzieja" - numer 39 (1/2000).
Odpowiedz

Ptak śpiewa

Ptak śpiewa o poranku,
Otwiera źródło w górze,
Ptak śpiewa o poranku,
Piję ze źródła światła.
Ptak śpiewa o poranku,
Całe swe życie słyszę,
Ptak śpiewa o poranku,
O miłość prosi ciszę.
Ptak śpiewa o poranku
O żalu i nadziejach,
Ptak śpiewa o poranku,
Słucham go ja i nie-ja.
Ptak śpiewa o poranku,
Źródło ze światła słyszę.
Ptak śpiewa o poranku
Nadzieję, radość, życie.


Mieczysław Jastrun

Pozdrawiam. Natka
Odpowiedz

Rano codziennie od nowa
w przebudzeniu się rodzę
w dzień rosnę dojrzewam
południem rozkwitam
więdnę powoli wieczorem
nocą całkiem usycham
aby umierać przed świtem

skazana na ileś odrodzeń
nieśmiało otwieram oczy
na słońce deszcz i na wiatr
na wszystko co spotkam po drodze
na taki jaki jest świat

na szarość bezdenną za oknem
na mgły jak brudna wata
albo na promień słońca
sączący się zza firanek
w pogodny ranek

i już wiem że po nocy
dla tego jednego poranka
kiedy znów się obudzę
warto otworzyć oczy
by śpiewać tańczyć i mówić
dziękuję
dziękuję
dziękuję!

<!-- m --><a class="postlink" href="http://www.goldenline.pl/forum/415642/wiersze-na-przebudzenie-z-zyczeniami-milego-dnia">http://www.goldenline.pl/forum/415642/w ... ilego-dnia</a><!-- m -->
Odpowiedz




Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości